Maxwell Bunda. Chłopiec którego
doskonale zna cała wioska. Zapewne dlatego, że często zmienia dom. Jego rodzice
nie żyją, jest sierotą. Mieszka w tym domu, do którego go przygarną. Maxwell ma
chore, zdeformowane nogi, z wieloma sączącymi się nieustannie ranami. Ale w miarę możliwości biega z innymi chłopcami za
piłką w oratorium. Chłopiec ma 10 lat, jest doskonałym obserwatorem i zna
wszystkie plotki we wsi. Często towarzyszy nam podczas przechadzek po wiosce.
Dzisiaj podczas jedenj z nich zapytał mnie: Klaudia where are
you from? Odpowiedziałam: from Poland. Po czym Maxwell powtórzył dosadnie swoje pytanie: Klaudia where
are you from? Opowiedziałam: from Lufubu. Na co Maxwell odpwiedział: Aaa ok.
Dokładnie tak! W Lufubu czuję się jak w domu. Dzięki Maxwell.
piątek, 31 października 2014
Co na obiad?
Przerwa lekcyjna. Pod zadaszeniem z trawy, na ogniu Ba Mayo
gotuje kukurydzę i fasolę. To samo było na obiad wczoraj, przedwczoraj i tak
zapewne całymi miesiącami. A mimo to, dzieci wcinają te strąki jak najlepszy przysmak.
Siadamy z Kamilką pod strzechą i ćwiczymy z dziećmi bemba. Chyba lubią te nasze
pogawędki. Mają niezły ubaw, słuchając muzungu (czyli białego) usiłującego
mówić w ich języku. Z mojej prawej strony mały Pundu Royd, uczeń drugiej klasy.
Właśnie przyniósł miskę kukurydzy. Obsiadła go trójka małych dzieci. Patrząc na
ich twarze, spokojnie mogę powiedzieć, że to rodzeństwo. Jedna miska kukurydzy
równa się obiad dla czwórki dzieci. Chłopiec, mimo iż największy z całej
czwórki zjadł najmniej. Przerwa dobiega końca. Wstając kątem oka zauważam jak
Royd zbiera porozrzucane ziarenka kukurydzy i skrzętnie chowa je w dłoni. Przed
chwilą tymi ziarenkami rzucała Chiola, tak dla zabawy, zaczepiając innych.
Wokół szkoły kręci się mnóstwo maluchów. Przy studni, na drzewach
czekają na starszą siostrę czy brata i ich szkolny obiad.
Kawa w Mansie
Jestem przykładem człowieka, który dopiero w momencie, gdy
coś straci, uświadamia sobie jak wiele otrzymuje.
W Polsce spotkania z przyjaciółmi i znajomymi po pracy to
był mój chleb powszedni. Wspólne wyjścia na kawę, do kina, na spacer. W weekend
wspólne obiady, wypady w góry czy też odwiedziny u rodziny. Nic nadzwyczajnego,
wręcz momentami w Polsce miałam wrażenie, że moje życie jest monotonne.
Dzisiejszy dzień pokazał mi jak bardzo się myliłam. Po
miesiącu pobytu w Lufubu miałam okazje wyruszyć z wioski i spotkać się z
wolontariuszkami z Mansy - Sylwią i Kasią. Nasze spotkanie trwało zaledwie 40
minut, a sprawiło mi tyle radości i podniosło adrenalinę do tego stopnia, że
nie mogę zasnąć. A wydawałoby się, że to tak niewiele. Jedno spotkanie, wspólna
kawa, kilka zamienionych zdań, parę uśmiechów i uścisków. Boże jak piękne i
wyjątkowe są przyjaźnie.
czwartek, 23 października 2014
Dżdżownica
W internecie, gazetach często widzimy zdjęcia małych
afrykańskich dzieci z wydętymi brzuszkami. Serce się aż rwie, by to dziecko
przytulić i nakarmić. A jak to jest, kiedy widzisz to dziecko w cztery oczy?
Niedzielna msza święta. Moje pierwsze spotkanie z małymi
mieszkańcami Lufubu. Bacznie obserwuję siadające wokół mnie dzieci. Wcale nie
mam ochoty ich przytulać. Są brudne i śmierdzące. Gołe stópki, strzępki ubrań,
z noska kapie, na główce grzybica. Wokół ich niegojących się ran latają muchy.
W mojej głowie myśli: Jak ja przetrwam rok w Afryce? Jak przełamać swój strach
przed chorobami, robakami itp. Nie lepiej było zostać w Polsce?
Nie!
Wystarczył jeden uścisk dłoni i głębokie spojrzenie w oczy
pełne radości chłopca, którego imienia nie zapamiętałam. Moje niedorzeczne
obawy zniknęły, a serce rozkochało się w czarnych, brudnych dzieciach.
Językiem urzędowym Zambii jest angielski, ale w Lufubu rozmawia
się w bemba. Dlatego chodzę do szkoły i uczę się języka lokalnego. Od
poniedziałku do piątku po śniadaniu siadam w ławce z dziećmi z II klasy
podstawówki. I widzę jak bardzo różni się ta ławka od tej w której siedzą
Polskie dzieci.
Polskie szkoły są kolorowe i czyste. Afrykańskie szare i
brudne. W Polsce dzieci mają plecaki, książki, zeszyty i kredki. W Afryce
zaledwie jeden zeszyt pod ręką i nie zawsze ołówek. W Polsce szkoła jest
darmowa. W Afryce niestety nie. W Polsce na przerwie dzieci jedzą kanapki i
słodycze, a w Afryce garść gotowanej kukurydzy. W Polsce nauczyciel zwraca
uwagę uczniom żującym gumę, podjadającym chipsy, stukającym w ekran komórek. W
Afryce nauczyciel widząc na ławce leżącą główkę dziecka podchodzi i pyta:
jesteś chory? a może jeszcze dziś nie jadłeś?
Dzieci w oratorium najczęściej zadają mi pytania: Jak masz
na imię? Ile masz lat? Czy twoi rodzice żyją? A jak mają na imię?
Ludzie w Afryce umierają w młodym wieku. Malaria, AIDS,
kiepskie warunki sanitarne itd. Dlatego bardzo często dzieci mają tylko jednego
rodzica. Albo nie mają żadnego. Wówczas przygarnia ich dalsza rodzina. Ja mam
to szczęście że wychowywałam się obojgiem rodziców.
Dziś po raz pierwszy gotowałyśmy obiad na ogniu. Oczywiście
zmusił nas do tego brak prądu. Przyrządzenie omleta zajęło nam trzy godziny. Długo.
Znalezienie suchych liści i gałęzi to nielada wyczyn, zważywszy na to że
ostatnio codziennie pada. Potem kilkanaście prób rozpalenia ognia na sprzęcie
przypominającym grila. Udało się. Na rozgrzanym węglu drzewnym przygotowałyśmy
smaczny omlet z warzywami i czekoladowy budyń z grudkami na deser. W końcu jest
niedziela więc rarytasy jak najbardziej wskazane.
Zapewne osoba z wioski zrobiłaby to samo w 15 minut. Bo tutaj
właśnie w ten sposób się gotuje. Mieszkańcy Lufubu nie mają kuchenek, bieżącej
wody, elektryczności. Wodę czerpią z rzeki. Myją się i piorą w rzece. Domy
budują z gliny i wyschniętej trawy. Busz, uprawa ziemi i hodowla kóz to ich
główne źródła pożywienia. Oni i natura to jedno. W XXI wieku żyją jeszcze
ludzie, którzy potrafią dobrze funkcjonować bez dóbr materialnych i bez
osiągnięć techniki.
Jeszcze do niedawna panicznie bałam się dżdżownic. Kto mnie
bliżej zna pewnie nie raz miał okazje słyszeć moje krzyki na widok tych i
innych robali.
A dziś rano wygoniłam z domu kolejną jaszczurkę. Przestałam
je już zliczać. Do tego na koniec dnia zabiliśmy z dziećmi czarnego skorpiona
przechadzającego się po oratorium. W domku
mieszka z nami dużo pająków, niektóre wielkości dłoni, nietoperze i robale, których dotąd nawet telewizji nie widziałam. Życie w Afryce
sprawiło, że zaczęłam oswajać się z tym co mnie paraliżowało i brzydziło.
Wspomniana dżdżownica to zaledwie zalążek i symbol tych
lęków, które zalegają w moim sercu. Ale Ty Jezu jesteś ponad nimi. I tylko Ty
wiesz kiedy je dopuścić i kiedy zabrać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)