wtorek, 13 stycznia 2015

Tymczasem w oratorium

Ośmiu w porywach do dziesięciu czarnoskórych, bosych chłopców i jeden bosy muzungu czyli ja. Gramy w piłkę nożną. Naprawdę nie znam się na rzeczy i wkładam dużo wysiłku w to, żeby celnie trafić w piłkę nogą, a jeszcze więcej w to, żeby dorównać tempa czarnym o połowę mniejszym od moich, stópkom. Po jakimś czasie udaje mi się odbić piłkę głową, a niekiedy nawet ograć tych zwinnych afrykańskich chłopców (ale to raczej przez przypadek). Przy każdej takiej akcji słyszę: Klaudzia guuudu. A kiedy moja noga trafia w powietrze zamiast w czerwoną zmierzającą do mnie piłkę, na boisku rozlega się głośny śmiech. Biegam, pot leci mi do oczu, zapominam, że na stopach nie mam butów i podziwiam umiejętności tych chłopców.

Po półtorej godziny schodzę z boiska. Biegnę się ochłodzić wodą i umyć stopy przed różańcem. I słyszę głosy: „don’t go, don’t go” co znaczy nie idź. Mi w serduchu też żal, że czas tak szybko minął.


Tak wygląda moja praca na czarnym lądzie. Nie ważne co robię z dziećmi, i czy mi to wychodzi czy nie. Dla nich liczy się to, że jestem. A ich obecność wynagradza mi wszelkie trudy życia w buszu.

Starszy brat

Czy wiadomość o tym że idziesz do szkoły doprowadziłaby do szerokiego uśmiechu na twojej twarzy i podskoków radości?
W moim przypadku nie. Ale mały Felix tak właśnie zareagował po wyjściu z biura ks. dyrektora, który zgodził się zapłacić czesne za jego szkołę i kupić mu mundurek.

A wszystko zaczęło się od sprawdzania dzienniczków. Dzieci i młodzież, które są objęte adopcją na odległość na początku wakacji przyniosły nam swoje wyniki, bądź też niektóre trafiły do nas prosto od dyrektora szkoły. Z Kamilką uważnie sprawdzałyśmy jak sobie radzą w szkole.

I tak na przykład w mojej pamięci utkwił Henry, od dziś uczeń 2 klasy podstawówki, który spisał się wyjątkowo dobrze w tym semestrze. Jak tylko zobaczyłam chłopca w oratorium zaczęłam mu gratulować. Henry był pod wrażeniem, jak się dowiedział że jest 2 w kolejności uczniem w klasie z najlepszymi wynikami. Był z siebie zadowolony. Po tym jak się nacieszył tą wiadomością powiedział mi że, jego brat Felix nie chodzi do szkoły bo nie ma mundurka. Zasugerowałam mu, by przyszedł z mamą do ks. dyrektora i może uda się coś zaradzić. To był piątek.


W sobotę rano do mojego domu zapukała kobieta z piątką dzieci. Wśród nich był Henry i Felix. Pytają czy mogę z nimi pójść do Don Bosco. Oczywiście - odpowiedziałam. Teraz to ja byłam zaskoczona. Nie sądziłam, że mały Henry tak szybko zmobilizuje swoją mamę. Poprzedniego dnia nawet nie byłam pewna, czy chłopiec zrozumiał co do niego mówiłam. Odwiedziliśmy ks. dyrektora i jak już pisałam cel został osiągnięty. Felix idzie do szkoły.  I to za sprawą swojego 10-letniego brata.

A co z moją determinacją?

Ta listopadowa sobota znacznie różniła się od ostatnich spędzonych w Afryce. Do Lufubu przyjechały dzieci z pobliskiego sierocińca. 23 osóbki.

Był to dla nich wyjątkowy dzień. Po pierwsze dlatego, że opuściły mury swojego domu, co zdarza się bardzo rzadko. Po drugie przyjechały samochodem. Dla niektórych z nich była to pierwsza przejażdżka w życiu samochodem. Po trzecie to była okazja, by ujrzeć nowe twarze i spędzić czas z ludźmi, którzy nie są ich nianiami. A po czwarte w Lufubu czekały na nich atrakcje na miarę afrykańskiego disneylandu czyli: siedzenie na traktorze, zbieranie cytryn prosto z drzewa, wizyta w kurniku, odwiedziny w zagrodzie ze świnkami, próba dojenia krowy, karmienie małego cielątka mlekiem, skakanie w gumę, układanie puzzli a na koniec jedzenie kanapek nad rzeką i zagryzanie ich soczystymi mango oraz cytrynami.

Przez ten dzień często moją dłoń chwytał mały Joseph. Trzyletni chłopiec. Prawa noga Josepha jest krótsza od lewej. Dlatego kuleje i wywraca się co 5 metrów. Chłopiec jest zapewne mocno poobijany, ale na jego czarnej skórze nie widać sińców. A pomimo tak intensywnego dnia, nie zaniemógł nawet na chwilę. Nie zapłakał ani razu, pomimo groźnie wyglądających upadków. Nie chciał by go nieść na rękach. Po prostu: upadał, wstawał i kulał za innymi z szerokim uśmiechem na twarzy i oczami pełnymi zachwytu.


A ja szczerze, pod koniec wizyty miałam dość. Byłam zmęczona ciągłymi upadkami Josepha, szukaniem butów, które gubił i nadganianiem za innymi dziećmi. Teraz zastanawiam się dlaczego…