wtorek, 13 stycznia 2015

A co z moją determinacją?

Ta listopadowa sobota znacznie różniła się od ostatnich spędzonych w Afryce. Do Lufubu przyjechały dzieci z pobliskiego sierocińca. 23 osóbki.

Był to dla nich wyjątkowy dzień. Po pierwsze dlatego, że opuściły mury swojego domu, co zdarza się bardzo rzadko. Po drugie przyjechały samochodem. Dla niektórych z nich była to pierwsza przejażdżka w życiu samochodem. Po trzecie to była okazja, by ujrzeć nowe twarze i spędzić czas z ludźmi, którzy nie są ich nianiami. A po czwarte w Lufubu czekały na nich atrakcje na miarę afrykańskiego disneylandu czyli: siedzenie na traktorze, zbieranie cytryn prosto z drzewa, wizyta w kurniku, odwiedziny w zagrodzie ze świnkami, próba dojenia krowy, karmienie małego cielątka mlekiem, skakanie w gumę, układanie puzzli a na koniec jedzenie kanapek nad rzeką i zagryzanie ich soczystymi mango oraz cytrynami.

Przez ten dzień często moją dłoń chwytał mały Joseph. Trzyletni chłopiec. Prawa noga Josepha jest krótsza od lewej. Dlatego kuleje i wywraca się co 5 metrów. Chłopiec jest zapewne mocno poobijany, ale na jego czarnej skórze nie widać sińców. A pomimo tak intensywnego dnia, nie zaniemógł nawet na chwilę. Nie zapłakał ani razu, pomimo groźnie wyglądających upadków. Nie chciał by go nieść na rękach. Po prostu: upadał, wstawał i kulał za innymi z szerokim uśmiechem na twarzy i oczami pełnymi zachwytu.


A ja szczerze, pod koniec wizyty miałam dość. Byłam zmęczona ciągłymi upadkami Josepha, szukaniem butów, które gubił i nadganianiem za innymi dziećmi. Teraz zastanawiam się dlaczego… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz