Ta listopadowa sobota znacznie
różniła się od ostatnich spędzonych w Afryce. Do Lufubu przyjechały dzieci z
pobliskiego sierocińca. 23 osóbki.
Był to dla nich wyjątkowy dzień.
Po pierwsze dlatego, że opuściły mury swojego domu, co zdarza się bardzo
rzadko. Po drugie przyjechały samochodem. Dla niektórych z nich była to
pierwsza przejażdżka w życiu samochodem. Po trzecie to była okazja, by ujrzeć
nowe twarze i spędzić czas z ludźmi, którzy nie są ich nianiami. A po czwarte w
Lufubu czekały na nich atrakcje na miarę afrykańskiego disneylandu czyli:
siedzenie na traktorze, zbieranie cytryn prosto z drzewa, wizyta w kurniku,
odwiedziny w zagrodzie ze świnkami, próba dojenia krowy, karmienie małego
cielątka mlekiem, skakanie w gumę, układanie puzzli a na koniec jedzenie
kanapek nad rzeką i zagryzanie ich soczystymi mango oraz cytrynami.
Przez ten dzień często moją dłoń
chwytał mały Joseph. Trzyletni chłopiec. Prawa noga Josepha jest krótsza od
lewej. Dlatego kuleje i wywraca się co 5 metrów. Chłopiec jest zapewne mocno
poobijany, ale na jego czarnej skórze nie widać sińców. A pomimo tak
intensywnego dnia, nie zaniemógł nawet na chwilę. Nie zapłakał ani razu, pomimo
groźnie wyglądających upadków. Nie chciał by go nieść na rękach. Po prostu:
upadał, wstawał i kulał za innymi z szerokim uśmiechem na twarzy i oczami
pełnymi zachwytu.
A ja szczerze, pod koniec wizyty miałam
dość. Byłam zmęczona ciągłymi upadkami Josepha, szukaniem butów, które gubił i
nadganianiem za innymi dziećmi. Teraz zastanawiam się dlaczego…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz