W internecie, gazetach często widzimy zdjęcia małych
afrykańskich dzieci z wydętymi brzuszkami. Serce się aż rwie, by to dziecko
przytulić i nakarmić. A jak to jest, kiedy widzisz to dziecko w cztery oczy?
Niedzielna msza święta. Moje pierwsze spotkanie z małymi
mieszkańcami Lufubu. Bacznie obserwuję siadające wokół mnie dzieci. Wcale nie
mam ochoty ich przytulać. Są brudne i śmierdzące. Gołe stópki, strzępki ubrań,
z noska kapie, na główce grzybica. Wokół ich niegojących się ran latają muchy.
W mojej głowie myśli: Jak ja przetrwam rok w Afryce? Jak przełamać swój strach
przed chorobami, robakami itp. Nie lepiej było zostać w Polsce?
Nie!
Wystarczył jeden uścisk dłoni i głębokie spojrzenie w oczy
pełne radości chłopca, którego imienia nie zapamiętałam. Moje niedorzeczne
obawy zniknęły, a serce rozkochało się w czarnych, brudnych dzieciach.
Językiem urzędowym Zambii jest angielski, ale w Lufubu rozmawia
się w bemba. Dlatego chodzę do szkoły i uczę się języka lokalnego. Od
poniedziałku do piątku po śniadaniu siadam w ławce z dziećmi z II klasy
podstawówki. I widzę jak bardzo różni się ta ławka od tej w której siedzą
Polskie dzieci.
Polskie szkoły są kolorowe i czyste. Afrykańskie szare i
brudne. W Polsce dzieci mają plecaki, książki, zeszyty i kredki. W Afryce
zaledwie jeden zeszyt pod ręką i nie zawsze ołówek. W Polsce szkoła jest
darmowa. W Afryce niestety nie. W Polsce na przerwie dzieci jedzą kanapki i
słodycze, a w Afryce garść gotowanej kukurydzy. W Polsce nauczyciel zwraca
uwagę uczniom żującym gumę, podjadającym chipsy, stukającym w ekran komórek. W
Afryce nauczyciel widząc na ławce leżącą główkę dziecka podchodzi i pyta:
jesteś chory? a może jeszcze dziś nie jadłeś?
Dzieci w oratorium najczęściej zadają mi pytania: Jak masz
na imię? Ile masz lat? Czy twoi rodzice żyją? A jak mają na imię?
Ludzie w Afryce umierają w młodym wieku. Malaria, AIDS,
kiepskie warunki sanitarne itd. Dlatego bardzo często dzieci mają tylko jednego
rodzica. Albo nie mają żadnego. Wówczas przygarnia ich dalsza rodzina. Ja mam
to szczęście że wychowywałam się obojgiem rodziców.
Dziś po raz pierwszy gotowałyśmy obiad na ogniu. Oczywiście
zmusił nas do tego brak prądu. Przyrządzenie omleta zajęło nam trzy godziny. Długo.
Znalezienie suchych liści i gałęzi to nielada wyczyn, zważywszy na to że
ostatnio codziennie pada. Potem kilkanaście prób rozpalenia ognia na sprzęcie
przypominającym grila. Udało się. Na rozgrzanym węglu drzewnym przygotowałyśmy
smaczny omlet z warzywami i czekoladowy budyń z grudkami na deser. W końcu jest
niedziela więc rarytasy jak najbardziej wskazane.
Zapewne osoba z wioski zrobiłaby to samo w 15 minut. Bo tutaj
właśnie w ten sposób się gotuje. Mieszkańcy Lufubu nie mają kuchenek, bieżącej
wody, elektryczności. Wodę czerpią z rzeki. Myją się i piorą w rzece. Domy
budują z gliny i wyschniętej trawy. Busz, uprawa ziemi i hodowla kóz to ich
główne źródła pożywienia. Oni i natura to jedno. W XXI wieku żyją jeszcze
ludzie, którzy potrafią dobrze funkcjonować bez dóbr materialnych i bez
osiągnięć techniki.
Jeszcze do niedawna panicznie bałam się dżdżownic. Kto mnie
bliżej zna pewnie nie raz miał okazje słyszeć moje krzyki na widok tych i
innych robali.
A dziś rano wygoniłam z domu kolejną jaszczurkę. Przestałam
je już zliczać. Do tego na koniec dnia zabiliśmy z dziećmi czarnego skorpiona
przechadzającego się po oratorium. W domku
mieszka z nami dużo pająków, niektóre wielkości dłoni, nietoperze i robale, których dotąd nawet telewizji nie widziałam. Życie w Afryce
sprawiło, że zaczęłam oswajać się z tym co mnie paraliżowało i brzydziło.
Wspomniana dżdżownica to zaledwie zalążek i symbol tych
lęków, które zalegają w moim sercu. Ale Ty Jezu jesteś ponad nimi. I tylko Ty
wiesz kiedy je dopuścić i kiedy zabrać.